Słowa a pojęcia — łatwo o błąd, czym to grozi?

Język jest ważnym narzędziem w naszej codziennej komunikacji, jednym z ważniejszych fundamentów cywilizacji. Jest też potężną bronią, która szczególnie w dobie informacyjnej, wypiera tradycyjne konflikty zbrojne, które stają się co raz bardziej, rozwiązaniem ostatecznym. Nic dziwnego, skoro ludzie bardzo chętnie identyfikują się ze swoimi poglądami — często stają się nieświadomymi bojownikami w czyjejś walce, w dodatku za darmo. Wystarczy zaszczepić jakąś szkodliwą ideę i naród zniszczy się sam, bez potrzeby tracenia broni i żołnierzy na ten cel. Słowa też są narzędziem kontroli.

Nie bez powodu przywołuje się ostatnio Orwella, nowomowa kwitnie, ludzi się dyscyplinuje, ogranicza ich wolność. Bo ta sama wolność (w rękach osoby nie umiejącej jej użyć) staje się wielkim zagrożeniem dla niej samej i społeczeństwa w ogóle.

Już poprzednio sygnalizowałem, że ważnym elementem takich działań jest relatywizowanie znaczeń słów, tego co nazywają i jak można ich użyć. Dlatego uważam za ważne uzmysłowić różnicę między pojęciem, a słowem i zastosować jej konsekwencję w swoim życiu.

Słowo to znak posiadający zwykle postać graficzną i dźwiękową, mający na celu przekazać jakąś myśl. Pojęcie jest zaś takim znaczeniem słowa, które wiąże się ideą, zjawiskiem, itd. Pojęcia mocno wpływa na to jak postrzegamy, opisujemy i wchodzimy w interakcję ze światem. Podchwytliwe jest to, że te same słowa mogą wyrażać różne pojęcia, czy to wskutek naturalnej zmiany znaczeń, czy wskutek występowania różnych kontekstów.

Dwa znaczenia ego

Weźmy na przykład słowo ego, ostatnio bardzo popularne. Oryginalnie pochodzi od Freuda i oznacza uświadomioną część umysłu — tożsamość, przekonania, itp. Upowszechniło się ono później, w zupełnie innym znaczeniu, które nadali mu tłumacze pism buddyjskich — jako zjawisko budowania swojej świadomości na osi ja-oni, egocentryzm, traktowanie się jako wyjątkowego, itp. Zatem upowszechnił się pogląd, że ego jest przyczyną cierpienia. Niejeden wpadł w tę pułapkę i próbował zwalczać swoje lub czyjeś ego (we freudowskim znaczeniu); tu też upatrywałbym jednej z przyczyn łączenia buddyzmu (zwłaszcza Zen) z nihilizmem.

Oczywiście ego (freudowskiego), zniszczyć się nie da i nie należy. Nie sposób bez niego funkcjonować. Co więcej, dobre ego, zbudowane na podstawach równości i jedności ze światem jest jak najbardziej pomocne w rozwoju. Ile można stracić przez takie nieporozumienie? Ilu odrzuciło tę cenną naukę ze względu na złe tłumaczenie?

Rozróżnianie pojęć, powszechnie związanych z tym samym słowem bynajmniej nie jest naturalne ani łatwe. Z mojej obserwacji, jeśli myślimy, na ogół raczej myślimy słowami niż pojęciami. Wprawdzie, jeśli słuchamy uważnie (i mamy pojęcie o czym mowa) możemy spostrzec, że narracja nie ma sensu, możemy wyrobić sobie nawyk zastanowienia się nad znaczeniem niektórych słów, które mogą być różnie pojmowane. Znaczenie słowa postrzegamy zgodnie z bieżącym kontekstem.

Jest to stosunkowo łatwe gdy chodzi o pojęcia związane z jakimś tematem (jak w przypadku ego) i wszyscy rozmówcy mają dobrze utrwalony warsztat pojęciowy związany z danym tematem. W innych sytuacjach lepiej uważać. Uważam, że pożytecznym jest nawyk podejrzliwości co do wszelkich pojęć abstrakcyjnych jak miłość, szantaż, oskarżenie, wina, prawda, itp. To dlatego, że nie można tych rzeczy pokazać i powiedzieć, że to to.

Dlatego, jak sądzę, uczymy się ich poprzez dopasowanie wypowiadanych twierdzeń do doświadczeń i światopoglądu. Z tej racji, rozumiemy je na wiele różnych sposobów. Dlatego ilekroć nie rozumiemy lub irytuje nas zdanie na ich temat, lepiej upewnić się, że tak samo je rozumiemy. To wiele pomaga.

Równość czy jednakowość?

Innym słowem, które może być wielorako rozumiane, a jest jednym z głównych we współczesnej ideologii, jest równość. Oryginalnie, egalitaryzm (fr. égal — równy) miał oponować przeciwko elitaryzmowi czyli sytuacji w której pewni ludzie są uprzywilejowani przez prawo lub etykę. W tym kontekście, równość jest postrzegana jako równość szans dla każdego.

Każdy ma prawo do nauki, do opieki medycznej, każdy zapis w prawie dotyczy każdego obywatela w takim samym stopniu. W związku radzieckim, z kolei, równość miała się realizować w myśl zasady „wszystkim po równo” — bardziej uzdolnieni powinni dzielić się z pozostałymi, żeby wszyscy ostatecznie żyli na podobnym poziomie.

W pierwszym podejściu możemy wydedukować, że równość oznacza to, że nikt nie jest lepszy, a nikt gorszy, nikogo nie powinniśmy dyskredytować ze względu na pochodzenie, płeć, wygląd (generalnie cechy od nas niezależne). Warto zauważyć, że taki pogląd ma sens tylko jeśli zaakceptujemy różnice, które są ewidentne — ktoś jest inteligentniejszy, inny silniejszy, a ktoś ładnie śpiewa i wszyscy mogą na równych prawach tworzyć społeczeństwo, bo cóż znaczy ktoś kto obmyśli plan, jeśli nie będzie komu go wykonywać?

W drugim, widzimy pogląd, że jednostki bardziej uzdolnione są zobowiązane na rzecz mniej uzdolnionych. Ostatecznie, karając tych pierwszych, skłania się ich do porzucenia swoich talentów i ujednakowienia się z masą niczym nie wyróżniających się osób. Mało prawdopodobnym jest, żeby ktoś pracował bez motywacji (a raczej pomimo demotywacji). Oczywiście zakładając, że komunizm w wydaniu radzieckim nie jest bardzo wyrafinowaną formą rozboju na masową skalę, a jego ideologia nie jest tylko racjonalizacją dla dokonujących go mas, które nie chciałyby postrzegać siebie jako złodziei.

Współcześnie raczej chcemy się odwoływać do tego pierwszego pojęcia równości. Nie sposób jednak zauważyć, że dla niektórych równość oznacza tyle co jednakowość. Dla nich nie do pomyślenia jest powiedzieć, że ktoś jest inteligentniejszy, mądrzejszy, szybciej biega i nie ma znaczenia, że jest słabszy w czym innym, że to dobrze, bo uzupełniamy nawzajem swoje niedostatki. Objaw szczególnie widoczny u dziennikarek wchodzących w polemikę z Januszem Korwinem Mikke.

Na tym przykładzie, chciałbym zwrócić uwagę na to, że pojęcia łączymy ze sobą tworząc światopogląd. Można tu zobaczyć, że na podstawie różnych postulatów, wnioskowałem jak w danym przypadku rozumiana jest równość. Jest to możliwe, dlatego że to co się mówi o równości, jak się wiąże z innymi słowami, zostawia stosunkowo niewielkie pole do manewru. Jednak jeśli komuś umyka, że nasze podejście do życia i nasz wysiłek mają wpływ na kształt naszego życia to dla niego nierówny poziom życia zawsze będzie zależny li tylko od uprzywilejowania. Wówczas radzieckie rozumienie równości jest naturalne.

Ja zaś też lubię oceniać po owocach, ale nie zakładam równości ludzi a priori, lecz uznaję za ideał do którego staram się dążyć. Dla mnie równość przejawia się w relacji między ludźmi, w której nie tworzy się uzależnienie lub dominacja, relacje są wzajemne, nie zaś jednostronne. Pomagając pozwalam sobie pomóc, ucząc staram samemu się czegoś nauczyć, itd. Do idealnej równości jest zdolna osoba, która jest w stanie zapewnić sobie byt nie polegając na konkretnych osobach czy instytucjach (jakiś sklep, jakieś państwo, a jak nie to do lasu palić ogień i wcinać pokrzywę), relacje zaś tworzy dla wartości dodanej. Takie postrzeganie mi odpowiada głównie dlatego, że jasno wyznacza kierunek pracy z ludźmi trzeba podjąć by zjawisko to upowszechniać.

Wolność i wolność

Jak widzimy, co najmniej kilka różnych pojęć intuicyjnie możemy zaakceptować jako równość. Poniekąd podobną sytuację mamy ze słowem „wolność”. Jednak tutaj sytuacja jest inna, bo tu do jednego słowa należałoby przyporządkować aż dwa pojęcia jednocześnie. To dlatego, że wprawdzie czujemy się wolni kiedy możemy żyć według swojej woli, ale jeśli przyjrzymy się głębiej, taki stan rzeczy wymaga dwóch zasadniczo różnych czynników.

Oczywiście, trudno być wolnym gdy ktoś inny próbuje narzucać swoją wolę, zmusza do czegoś lub czegoś zakazuje. Jest to wolność, o której mówią politycy, bo dawanie takiej wolności leży w ich roli społecznej i kompetencjach. Z drugiej strony, w dzisiejszym świecie wątpliwym jest czy same prawa dają wolność. Jeżeli ktoś czuje się wolny, ale tylko dlatego, że nie zna żadnej alternatywy i z tego względu realizuje czyjeś interesy, to bardziej zasadnym wydaje się nazwać to głębszą, zakamuflowaną formą zniewolenia, a nie wolności.

Stąd podoba mi się podział jaki istnieje w języku angielskim. Słowo liberty oznacza swobodę (takie określenie proponuję dla odzwierciedlenia różnicy) daną z zewnątrz, brak ucisku, narzucania woli. Z kolei freedom oznacza umiejętność zdobywania i korzystania z wolności. W tym znaczeniu, wolność to umiejętność dostrzegania różnych możliwości, oceny co jest dla nas lepsze i podejmowania decyzji. Z drugiej strony, to też dyscyplina i realizm, dzięki którym nie chcemy rzeczy nierealnych (które prowadzą do myślenia życzeniowego, które odbiera, w moim odczuciu, wiarę w decydowanie o własnym losie).

Znamienne, że brak zewnętrznej swobody nie wyklucza wewnętrznej wolności. Prawdziwie wolny człowiek może realizować swoją wolność nawet w opresyjnym systemie, czy to przez inteligentne naginanie jego zasad, przedostanie się do klasy rządzącej czy przez stawianie oporu. Co ciekawe, „Bunt mas” (La rebelión de las masas, José Ortega y Gasset) sugeruje wręcz, że prawa człowieka i szeroko pojęta swoboda gwarantowana prawem to pierwszy krok do zniewolenia, bo człowiek ma tendencje do cenienia tylko tego na co musi zapracować (na początku XXw.; przypuszczam, że w czasach Rewolucji Francuskiej, gdy były pierwszy raz postulowane, sprawa wyglądała trochę inaczej).

Lęk i strach

Ze względu na to, że niektóre pojęcia poznajemy drogą dedukcji (zazwyczaj podświadomie), może się zdarzyć tak, że różnica między znaczeniami słów może się zatrzeć (zwłaszcza jeśli nauczyciele w szkole nalegają na zamienianie powtarzających się słów synonimami). Dobrym przykładem jest strach i lęk. Potocznie rozumiane są tak samo, choć tak naprawdę oznaczają dwa różne zjawiska, o zasadniczo różnej naturze (różnicę tę dobrze postrzega się w terminologii psychologicznej).

Strach jest uczuciem będącym bezpośrednią reakcją na zagrożenie. W strachu wyostrzają się zmysły, wyłącza myślenie, ciało jest zdolne z łatwością wykonać wysiłek normalnie nieosiągalny. Ze swej natury nie trwa długo, ma charakter impulsu. Jest podstawą przetrwania. Lęk zaś jest stanem długotrwałym — nie odnosi się do istniejącego realnie zagrożenia, lecz obawy przed czymś co może się zdarzyć, przed jakimś wyobrażeniem. Na ogół paraliżuje, czyli działa odwrotnie niż strach, który pobudza, choć podobny jest w tym, że odbiera zdolność do racjonalnego myślenia. Tyle tylko, że strach raczej wyłącza myślenie, podczas gdy lęk raczej je zaburza, co jest daleko bardziej niebezpieczne (ułatwia manipulację).

Dodałbym jeszcze zjawisko pośrednie, stres, który przypomina strach, bo też ma bardzo wyraźne objawy fizyczne, też utrudnia myślenie, też może motywować. Jego przyczyna jednak nie leży w realnym zagrożeniu, raczej w przypuszczalnych konsekwencji podejmowanych działań, istniejącym raczej w umyśle niż rzeczywistości. Dlatego, w odróżnieniu od strachu, może przeradzać się w stan przewlekły, warto mieć to na uwagę i dobrze dbać o prawidłowe radzenie sobie z nim (np. przez codzienną medytację, rozciąganie, jogę, saunę, masaż).

W dzisiejszym świecie, strach jest dość rzadkim uczuciem, natomiast lęk jest bardzo powszechnym. Nic wiec dziwnego, że postrzeganie różnicy zanika, słowo lęk jest co raz rzadziej używane, a strach występuje w obu znaczeniach. Jest to niebezpieczne, bo są to różne zjawiska do których powinniśmy odnosić się w różny sposób. Lęk jest objawem wewnętrznego problemu, a strach jest zdrową reakcją. Lęk należy zrozumieć i usunąć jego przyczynę, strach należy wykorzystać do poradzenia sobie z istniejącym zagrożeniem. Gdy mówi się, że mężczyzna nie powinien się bać, chodzi o lęk; gdy mówi się, że tylko głupiec się nie boi, chodzi o strach.

Natomiast stres jest pojęciem napływowym, przez co nie zadomowił się tak bardzo w naszym myśleniu, a odniesienie do innych, wcześniej znanych pojęć, nie jest od razu jasne. Słowa potrzebują czasu by się zasymilować z całą siatką pojęciową. Gdy pojawia się ich za dużo, może być to problematyczne. Dlatego też uważałbym ze zbyt szybkim mnożeniem pojęć.

Dusza…

Jeszcze inny przypadek stanowi słowo „dusza”, ponieważ jest pojęciem o bardzo długim rodowodzie. Obecnie jest kojarzone z teologią, jest rozumiane jako niematerialny byt, która miałby przenieść świadomość człowieka po śmierci do raju lub piekła. Jest to totalne pomieszanie pojęć, które możemy zrozumieć, jeśli prześledzimy jego historię.

Przede wszystkim, ma ono swe korzenie w filozofii greckiej, nie w chrześcijaństwie. Początkowo u greków panowało przekonanie, że świat złożony z jednorodnej substancji (monizm), jednak z czasem utrwalił pogląd, że istnieje martwa, statyczna materia i duch, który materią porusza (dualizm). Jest to pogląd, który, choć zmieniony, leży u podstaw obecnie panującego mechanistycznego światopoglądu, będącego filozoficzną podstawą paradygmatu współczesnej nauki (szerzej opisane w „The Science Delusion”, Rupert Sheldrake).

O ile mi wiadomo, ani w judaizmie, islamie, ani Biblii pojęcie duszy nie występuje. Zasadniczo słowo „dusza” pojawia się w tłumaczeniach, jednak nie koniecznie w takim znaczeniu. Oryginalne słowo, נֶ֫פֶשׁ‎ (nép̄eš), ma jednak odnosić się do życia, istoty czującej,raczej odpowiednikiem greckiego ψυχή (psyche). Zresztą skoro nie jest przedmiotem konkretnych nauk, chyba nie powinniśmy sądzić, że jest czymś szczególnymy dla tamtych czasów. Zasadniczo, Biblia mówi o wskrzeszeniu ciała materialnego w raju. Jak rozumiem, pojęcie duszy powstało jako kompromis chrześcijaństwa z grecką filozofią, która panowała w Rzymie gdy Chrześcijaństwo było tam wprowadzane jako religia oficjalna. W tym kontekście, dosłowne wskrzeszenie było niedorzeczne, zaś bardzo wygodnym było przyjąć nieśmiertelną duszę.

Na podobnej zasadzie powstało wiele innych dogmatów katolickich, tak jaskrawo kłócących się z Biblią i tradycją judaistyczną, kontynuowaną, w dużej mierze, w islamie. Uważam, że takie połączenie dwóch zupełnie różnych poglądów ma więcej z demagogii niż prawdziwej filozofii. Dlatego też, we współczesnej filozofii dusza (niem. Seele) jest raczej synonimem psyche, zaś duch (niem. Geist) wyraża ogólną tendencję, która kieruje światem, coś na kształt chińskiego Tao(道).

Natomiast w polskim (katolickim?) rozumieniu sprawy, dusze są bytami istniejącymi w równoległym do fizycznego świata, że do tego świata należą też niebo, piekło, czyściec, Bóg i Szatan. Upatrywałbym tu wpływów wierzeń ludowych, kultu przodków, itp. To rozumienie jest bardzo odległe od oryginalnego i dobrze pokazuje jak filozofie mieszają się ze sobą. Często prowadzą do sprzeczności (katolicka filozofia to jedna wielka sprzeczność, z logicznego punktu widzenia).

Z jednej strony, jest to bardzo naturalne, do złudzenia przypomina ewolucję z genetycznego punktu widzenia, coś co potwierdziło swoją skuteczność. Moje postrzeganie świata jest w dużej mierze zainspirowane takim wyobrażeniem. Z drugiej, warto byłoby, żebyśmy byli świadomi tego procesu, że zachodzi on inaczej niż zakładamy, że idee przypisywane starożytnym często przeszły wiele przeobrażeń i prezentując je, nie możemy się powoływać na domniemanych autorów, próbując uzasadnić ich słuszność tym, że są stare i dobrze sprawdzone.

Innymi przykładami takich zjawisk są również demokracja i kapitalizm — i jedno i drugie, w dzisiejszym rozumieniu, jest zasadniczo czym innym niż było oryginalnie. Oryginalnie, demokracja istniała razem z niewolnictwem — zatem uprawnieni do głosu byli tylko wolni ludzie, co sprawiało, że głosowali tylko ci samodzielni, myślący, nie dających się zniewolić (lub nie byli zmuszeni spłacać długów swoją wolnością). »Nadawanie demokracji autorytetu z uwagi na wiek idei jest też o tyle mało adekwatne ze względu na skalę. Oryginalnie rządziły się tak państwa miasta, które nigdy nie były w stanie stworzyć trwałej jedności. W Szwajcarii, wzorze współczesnej demokracji, też jest stosowana na poziomie kantonu, nie całego państwa« Co się tyczy kapitalizmu, oryginalnie bazował on na idei wolnego rynku, o którym ciężko mówić przy współczesnej skali interwencjonizmu państwowego.

Nacjonalizm i szowinizm

Przykładem czysto politycznym jest zatarcie się różnicy między nacjonalizmem i szowinizmem. Otóż nacjonalizm jest poglądem, że narody, jako grupy interesów, powinny dążyć do budowania struktur państwowych, aby wspólnie zabezpieczać swoje interesy. Szowinizm zaś jest skrajną formą nacjonalizmu, w której uznaje się jakiś naród czy rasę jako lepszy od innych, uprzywilejowany.

Gdy atakowany jest nacjonalizm, przeważnie poprzez uznanie, że zawsze równoznaczny jest z szowinizmem, toteż powinien być tępiony. Zwykle ubiera się to w określenia takie jak skrajna prawica, jednak na ogół wystarczy być nacjonalistą, żeby być uznanym za szowinistę.

Skrajny przypadek miałem kiedyś w Niemczech (kraj o silnej traumie na tym tle), w jakimś nieporozumieniu powiedziałem, „jestem Słowianinem, ty Niemką, inaczej postrzegamy świat, spróbujmy się zrozumieć nawzajem”. To był koniec rozmowy i podobnie reaguje współczesna lewica (mam na myśli raczej wyborców niż polityków). Grzechem nie jest już szowinizm, ale nawet zauważenie prostego faktu, że różnimy się między sobą i zwykle występują różnice kulturowe między narodami czy nawet rasami.

Warto zaznaczyć, że kosmopolityzm zauważa różnice kulturowe. Jestem Słowianinem, Europejczykiem, przyjeżdżam do Afryki i widzę oczywisty fakt, że tam żyje się inaczej, panują inne zwyczaje. Równość wyraża się tu przez to, że staram się stosować do panujących tam zwyczajów. Występuje konflikt kulturowy, ale powściągam swój gniew i staram się czegoś nauczyć od tubylców. To jest kosmopolityzm — jesteśmy różni, ale równi, możemy się czegoś nauczyć od siebie nawzajem.

Jednak eurolewica to nie kosmopolityzm, tu można zobaczyć formowanie się nowomowy — odmiany języka, w której pewnych rzeczy, uznawanych za szkodliwe, nie można pomyśleć, bo pewne rozróżnienia zanikają. Byłbym jednak ostrożny z twierdzeniem, że jest to program Unii Europejskiej i wszystkich jej zwolenników. Wielu wykształconych ludzi rozumie te różnice, identyfikując się z lewicą. Natomiast masy stosują daleko idące uproszczenia i w dużym stopniu wymagają na elitach taką narrację. Takie jednak założenie należałoby przyjąć by doszło do dialogu. W procesie okazałoby się na ile jest ono zasadne.

Podsumowując

Na powyższych przykładach zobaczyliśmy jak słowa zmieniają swoje znaczenia, prowadząc nieraz do niebezpiecznych pomyłek, nieporozumień. Wspominałem już, jak walka cywilizacji odbywa się poprzez zmianę znaczeń słów (między innymi, wspomnianych wyżej). Można to postrzegać jako proste nieporozumienie lub element walki informacyjnej — zamiennika klasycznych konfliktów zbrojnych, polegającego na tworzeniu wewnętrznych konfliktów i nieporozumień, niszczenie struktur i zaufania do państwa. Jak sądzę oba zachodzą jednocześnie.

W każdym razie, nasze trzeźwe spojrzenie na świat jest zagrożone, jeśli wystawieni jesteśmy na wiele różnych systemów filozoficznych, które są sprzeczne ze sobą (w obecnym świecie nieuniknione). Musimy umieć odróżnić jedną narrację od drugiej. Nie koniecznie po to, żeby uznać jeden za słuszny, a drugi fałszywy, lecz stosować oba zamiennie dla lepszego zrozumienia świata.

Gdy bronimy znaczeń słów, często pojawia się argument, że nie ma sensu walczyć z tym, bo słowa zmieniają znaczenie i jest to proces nieunikniony. Należy tu zwrócić uwagę na to, że dotyczy to przede wszystkim języka potocznego. W nauce i filozofii pilnuje się znaczeń słów, samowolne interpretowanie jest nie do pomyślenia. Jeśli słowo zmienia tu znaczenie to tylko w przypadku zmiany paradygmatu, w taki sposób, że spójność poglądów jest zachowana.

Ten prosty przykład pokazuje, że wykształcony człowiek, z właściwie wykształconymi funkcjami poznawczymi, jest w stanie używać słów zgodnie z właściwymi im znaczeniami. Jest to warunek właściwego rozumowania i porozumienia, chyba wręcz linia podziału między masami, a samodzielnie myślącymi. Pozwólmy innym posługiwać się myśleniem życzeniowym i nowomową — potrzeba domknięcia to na nich wymusza. Dla swojego dobra i z obowiązku wobec kultury na której wyrośliśmy, należy jednak te pojęcia bacznie rozróżniać, jednak nikomu tego nie narzucać nie warto.