Prosta polszczyzna: znaczenie odstępu

Ostatnio zacząłem czytać książkę Feliksa Konecznego, pt. „O wielości cywilizacyj”. Poza tym, że jej treść jest bardzo błyskotliwa i przekazuje bardzo ciekawy punkt widzenia na historię, została napisana (i jest drukowana) zgodnie ze starymi zasadami pisowni. To, co się bardzo rzuca w oczy, to znacznie częstsze występowanie litery „y”, również czytane jako „j”, jak w formach „cywilizacya”, „cywilizacyę”, „teorya”.

Język sam w sobie też ewidentnie jest dawny; pełno w nim cech już rzadko w polszczyźnie spotykanych, gdzieniegdzie nawet „atoli” jakieś wpadnie. Jednak szczególną uwagę przykuła pisownia odstępów — spotykamy takie formy jak „jestto”, „niema”, „zato”, „czyto […], czy też…”, „wogóle”. Tak jak uporządkowanie pisowni „i”, „j” i „y” postrzegam jako zmianę ku lepszemu porządkowi, uważam że w przypadku odstępu, stara pisownia jest lepsza i chciałbym w tej krótkiej rozprawie napisać czemu.

Chodzi tu o to, jak przedstawia się funkcję odstępu w piśmie. Wychowany na szkolnej narracji, chyba zacząłem rozumieć to tak jak większość — odstęp ma funkcję gramatyczną — dzięki niej oddzielamy logicznie odrębne części zdania, które nazywamy słowami. Dzięki odstępom wiemy czego szukać w słowniku. Takie postrzeganie jest wzmacniane tym, że współczesna gramatyka mnoży zasady regulujące: gdzie wstawiać odstęp, jak piszemy „nie” z przysłówkami, przymiotnikami, czasownikami, rzeczownikami itp. Czysto gramatyczne rozważania, kwestia, zdawałoby się, czysto umowna.

Ucząc się jednak języków obcych zacząłem powątpiewać w tę narrację (jak i szereg innych, szkodliwych moim zdaniem, zasad). Co zauważyłem jako pierwsze to to, że odstępy wcale nie muszą oddzielać odrębnych znaczeń (pomijam fakt, że w ogóle nie musi ich być, jak bardzo długo było w językach indyjskich i chińskich), zwłaszcza w językach takich, jak polski, gdzie łącznie pisane słowo często składa się z kilku mniejszych. Staje się to szczególnie wyraźne gdy spojrzymy na słowa takie jak „z”, „do”, „od”, „o” itp. Występują one zarówno jako przedrostki, jak odrębne słowa (w znaczeniach zdecydowanie zbieżnych), a „on”, „ony”, „ona”, „ów” jako zaimki bądź przyrostki o znaczeniu gramatycznym (tu mniej oczywiste, bo niewidoczne we współczesnym języku).

Bardzo zdziwiło mnie też, że w języku ukraińskim istnieje słowo „ж” — istniejąca również w języku polskim, pisana razem, partykuła „że”, czasem jako „ż”, jak w użytym właśnie „też”, a także: „ależ”, „gdyż”, „gdzież” itd. Im się widzi pisać partykułę tę oddzielnie, a nam nie.

Zacząłem dostrzegać, że w języku polskim jest to bardziej kwestia dopasowania pisowni tak, żeby grupować znaczenia. Partykuła „że” nie ma szczególnego znaczenia, raczej zmienia wydźwięk zdania, inaczej rozkłada akcenty. Podobnie z końcówkami o znaczeniu gramatycznym — nie niosą znaczenie w oderwaniu od słowa, które określają, dlatego są pisane łącznie z nimi.

To nawet działałoby, gdyby nie takie przypadki jak „że” pisane oddzielne, jako spójnik. Słowo ma znaczenie czysto gramatyczne, a występuje oddzielnie (podobnie ze słowem „by”). Jak rozumiem, oryginalnie to jest to samo słowo, co wspomniana partykuła, lecz używana w konkretnej, napływowej konstrukcji językowej. Zresztą, jeszcze czasem można spotkać słowo „żeż” (jak w „o żeż ty!”).

To może też działać w drugą stronę: czemu piszemy „wolnostojący”, a nie „wolno stojący”? Dwa słowa, nieprawdaż? Językoznawcy powołują się na nieco zawiłe zasady gramatyki. Teoretycznie przysłówek z imiesłowem powinno pisać się osobno, ale piszemy je razem, bo wówczas niosą dodatkowe znaczenie, są terminem prawno-budowlanym — naumyślnie nie wchodzę w taką terminologię. Jak zobaczymy niedługo, jest rozwiązanie o wiele prostsze, choć odrzucane przez współczesne normy gramatyki.

Później, szlifując wymowę, zwróciłem uwagę na rzecz powszechnie znaną, choć w języku polskim zaniedbaną — akcent. Wszyscy chyba wiemy, że w języku polskim, na słowo przypada przeważnie jeden akcent, w miejscu określonym kilkoma regułami. Wtedy zrozumiałem, że przecież odstęp jest czytany, bo określa gdzie padają akcenty. Jeśli piszemy „nie” łącznie, będzie ono osobno zaakcentowane, pisane razem nie będzie. Jak ostatnio często mawiam, „ludzie myślą, że jeśli kogoś nie lubię, to od razu go nielubię”.

Jednak ta reguła nie istnieje dla Rady Języka Polskiego, bo mamy pisać „co prawda” (ale „wprawdzie„ i „naprawdę”), „z reguły”, „co najmniej”, „przy czym”, „po co”. Nie wiem jak wy, ale ja w żadnym z tych wyrażeń nie stawiam dwóch akcentów. Oczywiście, tylko wtedy gdy mam na myśli to znaczenie, które pierwsze nasuwa się na myśl, bo gdy mówię, że „chcę żyć w prawdzie”, „w” wymawiam wyraźnie osobno.

Pomysł Rady jest taki (o ile rozumiem, bo wymyślili tyle reguł, że mogłem coś przeoczyć), że słowa należy pisać razem, jeśli w połączeniu znaczą co innego niżby znaczyły osobno. Tylko nie wiem jakie niezwykłe znaczenie ma „ponadto” czy wspomniane „wprawdzie” i „naprawdę”. Ściślej ujmując, uważam, że znaczenie słów jest to samo, lecz nie wyraża głównej myśli zdania — raczej podkreśla stosunek jednego zdania do drugiego; odwraca uwagę od słowa „prawda”, które ma mocne znaczenie, ale jest wypowiadane mimochodem, by nie dominować głównej myśli.

Tak jak czasem ustalamy kolejność zdań, tak żeby kładła nacisk na poszczególne aspekty zdania, tak czasem łączymy dwa wyrazy, by umniejszyć nacisk na nie. Jest to ważna cecha języków słowiańskich, której wyrazu bardzo mi brakuje w oficjalnej narracji na temat języka polskiego. Mogę zaś zrozumieć, że brak takiej kategorii zmusza językoznawców do ujmowania tego w kategorii znaczenia wyrazu.

Swoją drogą, jest jeszcze spora klasa słów pisanych razem, bo zawierają słowa zapomniane, zwłaszcza słowa zawierające „li” (słówko, które zasługiwałoby na odrębny tekst): „jeżeli”, „jeśli”, „aniżeli”, a nawet „byle”, „ale” i „albo” (nie wiem czy nawet nie „ile”!). Oczywiście też „stąd”, „dokąd”, „znikąd”, „skądinąd”, „zewsząd”, „poniekąd”, „tędy”, „owędy”, i inne słowa, które nie mieszczą się w paradygmacie, choć zdrowy rozsądek podpowiada, że są one jakoś powiązane. Trochę smutne, bo wychodzi, że wszakie takie, siakie i owakie popadają w zapomnienie.

Podsumowując, czemu mamy mieć szereg różnych zasad mówiących kiedy piszemy razem, a kiedy osobno, kiedy moglibyśmy po prostu pisać jak słyszymy? Z pewnością uprościłoby to przekomplikowaną gramatykę, a może nawet sprawiłoby, że Polacy zaczęliby bardziej zwracać uwagę na wymowę i akcent? Dlaczego nie pozwolić jednocześnie na powiedzenie i tak i tak? Moim zdaniem to jest bardzo w duchu języka polskiego (czy języków słowiańskich w ogóle), jako języka, które używa dużej swobody gramatycznej, aby kłaść nacisk na różne aspekty zdania.

Drugi zaś wniosek jest ogólny, obserwujemy tu tylko jeden z jego aspektów. Stąd, uzasadniony tu tylko częściowo (czytaj, mam materiału na godziny mówienia o absurdach oficjalnej gramatyki). Mianowicie, gramatyka bierze sobie za zadanie ściśle opisać język, jakim jest w danym momencie (dlatego też, wiele rzeczy, które były błędami 100 lat temu, teraz są normami; czasem też dawne normy stają się błędami!). Przez to, w języku namnażają się wyjątki, próba opisania reguł jest coraz trudniejsza (co za tym idzie, trudniejsza do opanowania).

Odnoszę wrażenie, że taki stan rzeczy znacząco kształtuje język polski. Ludzie zdają się nie dostrzegać w nim licznych prawidłowości, które choć nigdy nie były opisane — przez wieki były postrzegane i przestrzegane). To sprawia, że język traci swój unikalny charakter. Z moich obserwacji wynika, że dawniej zapożyczenia wzbogacały język polski, dostarczały nowych słów, sposobów wyrażania myśli, jednak przez ostatnie 30 lat zdają się one dominować nasz język. Coraz mniej różni go od angielskiego. Nic dziwnego, jeśli zamiast uczyć nas istoty naszego języka, uczy się nudnych regułek, które nijak nie ocierają się o sedno (nota bene, te regułki powstały na potrzeby cudzoziemców; świetny pomysł, ale uczyć tak pierwszego języka to gruby błąd).

Wykraczając już poza gramatykę, ku bardziej filozoficznej kwestii, na czym właściwie powinien skupiać się językoznawca, pojawia się pytanie, czy aby językoznawcy stawiają sobie właściwe cele w opisie języka? Czy gdyby stawiali sobie inne cele, ich praca byłaby bardziej pomocna dla użytkowników języka?

Weźmy na przykład umiejętność czytania starszych pism. Obawiam się, że ta umiejętność zanika. Długo by można argumentować, czemu nowe to wcale nie zawsze, pod każdym względem lepsze (najtrafniejsze argumenty znalazłem chyba w „Antifragile” Nassima Taleba, pod hasłem „neomania”). Poza tym, wracając do wspomnianej już książki Konecznego, można zobaczyć jakie były nastroje, jakie wątki, wówczas naukowe, są teraz objęte tabu. Można zobaczyć jak podniosła się dyscyplina wywodów naukowych, ale o ile lepiej czyta się tę starszą książkę, ze względu na styl.

Styl, który dla mnie jest bardzo przyjemny i interesujący, ale słyszałem już opinię, że trzeba do niego przywyknąć, bo dalece odbiega od współczesnej normy. Może z podobnej przyczyny dzieci nie są zainteresowane czytaniem starych lektur? Może po części dlatego, że nie są uczone tego jak zmienia się język? Zapewne ze względu na to, że życie się zmieniło przez ten czas. Jako dziecko, bynajmniej nie miałem takiej świadomości; być może byłem o tym poinformowany, lecz więcej trzeba by zbudować autentyczną świadomość, która sprawia, że naturalnym jest poszukiwać w takich tekstach świadectw tego jak zmienił się świat przez ten czas.

Myślę, że warto tu przytoczyć przykład religii chrześcijańskiej, jak zmiany w języku sprawiają, że ludzie spoza środowiska zupełnie mijają się z jej istotą, bo błędnie rozumieją przestarzały język, którym zwykle posługują się duchowni. Najpewniej niegdyś były to zupełnie normalne, powszednie pojęcia, ale wskutek zmian językowych, nabrały wydźwięku religijnego, sprawiają, że analogie do codziennego życia brzmią jak dogmaty.

Na poparcie tezy kilka przykładów: bułg. „грешка[grješka]” oznacza „błąd” (podobnie m.in. po serbsku), „моля[molja]” — prosić, serb. moliti — prosić, ros. „молиться[molićsja]” — modlić się, „умолять[umoljać]” — błagać; bułg. „душа[duša]” — osoba (podobnie po serbsku), w j. polskim po dziś dzień „nie ma żywej duszy”; niem. Seelenkrankheit, choroba duszy — choroba psychiczna. Zresztą dusza (nawet rozumiana obecnie) nie jest pojęciem rdzennie chrześcijańskim (nawet nie pamiętam, żeby takie słowo padało w Biblii), pochodzi ono z filozofii greckiej i na przestrzeni czasu znaczyło wiele rzeczy.

Czy wreszcie takie podejście nie utrudnia porozumienia się pomiędzy pokoleniami i grupami społecznymi (czy, dzisiejszym językiem, bańkami)? Co gdyby językoznawcy pochylili się nad bardziej praktycznymi aspektami języka? Może zamiast skupiać się na gramatyce, którą mniej więcej każdy rozumie bez szkoły, warto byłoby się zastanowić jak używać języka w praktyce: jak przedstawiać swoje uczucia, poglądy i racje; jak przekraczać barierę doświadczeń, która utrudnia nam zrozumienie innych? Oczywiście, można powiedzieć, że to sprawa retoryki, dialektyki, psychologii, ale nie o to chodzi. Rzecz w tym, żeby taka wiedza była powszechna jak czytanie i pisanie.

Co gdyby spróbować opisywać język bardziej takim jakim jest, aniżeli takim jakim wygodnie jest to opisać (ważna cecha współczesnego paradygmatu naukowego)? Język jest tworem, który powstaje na zasadzie porozumienia między jego użytkownikami, każdy tworzy go swoją codzienną mową i pisaniem, każdy z nas próbuje go dostosować do potrzeb współczesnego świata. Dlaczego więc językoznawcy podejmują daremny trud wcisnąć współczesną normę językową w sztuczne ramy, tworząc wrażenie że język jaki znamy jest takim od dawien dawna i cały czas wykształceni ludzie próbują go uchronić przed degradacją z czasem?

Może lepiej byłoby zachęcać do własnej ekspresji i estetyki? Czy aby takie poszukiwanie nie jest jedynym sposobem na dobre opanowanie języka i rozumienia go w różnych wydaniach, nie tylko tym, które jest użyte w narracji, w której żyjemy? Czy przekraczanie tych narracji nie jest ważne by mieć jasny ogląd świata, wychodzić poza błędne przekonania i odwieczne kłótnie światopoglądowe?