Świadomość dziejów

Od dłuższego czasu dochodzę do tego, co czyni moje spojrzenie na świat innym — z jednej strony daje wiele spokoju i inspiracji, z drugiej czyni dość samotnym (bardziej niż bym chciał). Ostatnie wydarzenia niejako uświadomiły mi bardzo ważny element mojej perspektywy, który przejawiał się tu i ówdzie. Jednak dopiero teraz uznałem, że jest dobry moment, żeby o tym napisać, bo bardzo możliwe, że w nadchodzącym czasie, te zjawiska, które mnie na co dzień pochłaniają, staną się bardziej widoczne.

Mam na myśli świadomość tego, że wydarzenia których doświadczamy każdego dnia kształtują historię, pamiętanie, że jakkolwiek różne elementy naszego świata nie wydawałyby się stałe, pewne i niezmienne, wcale takie nie są. Weźmy za przykład zglobalizowany, świat konsumpcjonizmu i religii naukowej (przekonania, że nauka odpowiada na wszystkie pytania dotyczące życia, że fakt naukowy jest równoznaczny z prawdą i nauka czyni filozofię i religię przestarzałymi i niepotrzebnymi).

Szczerze mówiąc, ostatnimi laty już tylko intelektualnie kwestionowałem ten porządek. Oczywiście myślałem, że coś tak absurdalnego nie może trwać wiecznie, że w końcu musi przyjść cios, który zburzy ten domek z kart. Już wydawało mi się, że to tylko moja racjonalizacja wyobcowania społecznego każe mi wierzyć, że taki świat nie może trwać, że błędem było stawiać w życiu na niezależność, bratać się bardziej z Matką Naturą niż społeczeństwem. Nawet pomimo, że już różnych stron płynęły sygnały, że szykuje się zawierucha, wciąż ten kształt świata wydawał się mniej więcej tak pewny jak istnienie Związku Radzieckiego dla pokoleń wychowanych w słusznie minionym systemie.

Aż w końcu to się stało i już nic nie jest pewne, nagły zastrzyk emocji i zaciekawienia dalszym rozwojem wypadków. Nie wiem jak daleko to zajdzie, ale mam uczucie (obym tego nie odszczekał), że im dalej tym lepiej, bo już dusiłem się od tego poczucia złudnej stabilności (wielki ukłon dla mistrzów propagandy, to był majstersztyk). Nie to, żebym lekceważył sytuację, wydaje mi się, że jeszcze do mało kogo dociera powaga sytuacji, prawie na pewno, właśnie kończą się tłuste lata, nadchodzi czas próby dla nas wszystkich. Tyle tylko, że ja zawsze starałem się być gotowy. Nie byłem tego świadom, ale całe życie grałem na taką szansę. W każdym razie, wszystko wskazuje na to, że niedługo będziemy mogli obserwować zdarzenia, które znów przeobrażą świat (jak bodaj ostatnio upadek ZSRR) w tempie, które będzie łatwiej dostrzec (choć pewnie i tak większości umknie).

Ta świadomość to olbrzymi dystans do wszystkiego (tak olbrzymi, że niektórzy mogą go odbierać jako apatię czy arogancję), wewnętrzny imperatyw żeby widzieć możliwie wiele aspektów każdej sytuacji, szukać tak długo aż obraz świata nie nabierze spójności, pomimo ciągłego poddawania go pod racjonalną wątpliwość (nie mylić z szukaniem dziury w całym, granica jest bardzo cienka). Poniekąd jest to zupełne przeciwieństwo naszego społeczeństwa, łatwowiernego, pragnącego najprostszego wyjaśnienia, które nie będzie kolidować z ich przekonaniami, społeczeństwem posuniętej, do granic absurdu, specjalizacji. Wreszcie są to marzenia o lepszym społeczeństwie i niemal obsesyjne poszukiwanie szans na posunięcie o choć jeden krok, spośród koniecznych tysięcy, w tym kierunku.

Wreszcie to samotność i nieumiejętność stanięcia po czyjejkolwiek stronie, bo nie umie się zignorować racji drugiej strony i słabości pierwszej. To niepokojąca obojętność wobec codziennych spraw i postrzeganie dramatów jako kolejne twarze losu, bo przecież zawsze po burzy wychodzi słońce, a jak piorun trzaśnie to trudno. Jeden z 8 miliardów, miło było wziąć udział w historii. Oczywiście, nie urodziłem się takim. To lata rozwoju duchowego i pracy nad ignorancją i błędami poznawczymi pozwoliły mi tak patrzeć na życie by cieszyć się każdym dniem i iść dalej w świadomości swojej małości.

Chyba najbardziej wybijającą się cechą mojej perspektywy jest postrzeganie zachowania ludzi. Oczywiście są pewne cechy ponadczasowe jak samozachwyt w tłustych latach i utrata rozumu w trudnych chwilach, ale niektóre się zmieniają. To proces nieuchronnego przystosowywania do zmieniających się warunków życia. Proces ten w ostatnich stuleciach gwałtownie przyspieszył, i w związku z tym przemiany społeczne przyspieszają, przybierają tempa, które niepokoi, bo sprawia, że ilość współistniejących zmian nie pozwala wnioskować o ich skutkach i naprawiania błędów, gdy coś pójdzie nie tak, a w konsekwencji zmusza by iść w zaparte, by zachować twarz.

Przez wieki, stosowaliśmy wiele mechanizmów bezpieczeństwa: tradycję, religię, moralność, honor. Są one powszechnie porzucane, bo zakładają opór przeciw zmianom, które wydają się zbyt konieczne, zbyt naglące, a przede wszystkim nie dające dość czasu na przystosowanie się do nich. To postawiło naszą cywilizację przed wyborem, odrzucić stary porządek lub spowolnić rozwój. Ludzkość wybrała to pierwsze i nie poświęciła dość czasu zachowaniu spójności, zrozumieniu co odrzuca na korzyść czego. W jaki sposób możemy sobie zapewnić korzyści, których nawet nie łączymy z tymi mechanizmami, bo jak można powiązać jakiś skutek z czymś co było zawsze i zostało zmienione równocześnie ze zbyt wieloma innymi czynnikami?

To jeszcze bardziej zaognia spór między prawicą, która nie chce poświęcić zalet dotychczasowego porządku i wcale nie łaknie zmian (m.in. dlatego, że rozumie reguły gry, w którą grają), a lewicą, która domaga się zmiany ładu na korzyść tych, którzy reguł gry nie znają. Czy to nie wciąż ten sam problem, z którym nie mogli pogodzić się Marks, Trocki i Lenin? Wydaje mi się, że to całkiem naturalne, proces dziejowy rządzi się swoimi prawami i oczekiwać od niego tak radykalnych zmian w ciągu jednego wieku jest zwyczajnie nierozsądne.

W rzeczy samej, rozpoznałem i u siebie tę żyłkę rewolucjonisty, ostatnio, na przykładzie ekonomii. Długo byłem jej niechętny uważając, że „to nie moja bajka”, ale przeważył argument, że nie sposób zmienić czegoś czego się nie rozumie. Stwierdziłem, że nawet jeśli marzę o innym ładzie, opartym o zupełnie inne wartości, mój trud jest skazany na niepowodzenie, bo wszyscy jesteśmy wychowani w tym co jest, jesteśmy przesiąknięci zwyczajami obecnego ładu. Zrozumiałem, że trzeba zrozumieć to co jest, dlaczego takie jest, wznieść się ponad to. Dopiero wtedy można zaproponować jakieś rozwiązanie, które ma jakiś związek z rzeczywistością, nawet takie, które rozważą zwolennicy obecnego ładu.

W efekcie, szybko zrozumiałem, że ekonomia głównego nurtu jest znacznie bardziej absurdalna niż początkowo zakładałem, mogę łatwo wskazać podstawowe błędy jakie leżą u jej podstaw. Z drugiej strony, rozumiem z czego wynikają i, co ważniejsze, znając naturę tych błędów, to spojrzenie okazuje się zaskakująco trafne. Rozumiem lepiej czym są pieniądze i jak niestałą i subiektywną rzeczą jest wartość. Myślę, że człowiek nie jest w stanie być wolnym, nie rozumiejąc tych zagadnień. Doceniłem nawet idee wolnego rynku, papierów wartościowych i innych instrumentów finansowych. Zrozumiałem, że problemem nie jest pieniądz czy giełda, ale mieszanie dwóch, z natury różnych, zagadnień w jeden. Mieszanie racjonalnego i mierzalnego rozpoznawania i zaspokajania potrzeb i zachcianek jednostki, oraz problemu zachowania mas, zbiorowych euforii, panik i baniek spekulacyjnych. Zrozumiałem, że na tą chwilę mogę jedynie proponować innym zrozumienie tej gry. I tak nie chciałbym tworzyć alternatywnej społeczności z kimś kto ich nie rozumie.

Podobne zjawisko zaobserwowałem na przykładzie Katolicyzmu, religii o wewnętrznie sprzecznej filozofii i formie, która może być bardzo szokująca, dla osoby, która nie była wychowana w duchu chrześcijańskim (nie mylić ze zmuszaniem do lekcji religii i chodzenia do kościoła), zaś dla osoby wiedzącej jak należy ją rozumieć jest bardzo pożyteczna. Jak na ironię, dopiero czytając Koran to pojąłem. W moich badaniach większość takich „przeżytków” (jak choćby astrologia, religie, mądrości ludowe) okazuje się mieć fascynujące ukryte znaczenia. Widząc je wszystkie, zastanawia mnie jakim cudem ludzkość jeszcze funkcjonuje bez zastąpienia ich w należyty sposób (tak by nie tracić ich pozytywnego wpływu) i sprawia, że nie za bardzo chcę brać w tym udział. I tak, wiem, dramatyzowanie też jest bardzo ludzkie.

Inną inspirującą rzeczą jest ewolucja i to jak funkcjonuje. Tym bardziej niepokoi mnie, jak współczesna cywilizacja próbuje przeczyć jej podstawowym założeniom (choć nominalnie, ewolucja jest jednym z bożków tej cywilizacji), bo istotą ewolucji jest różnorodność oparta o bliżej nieprzewidywalnych zmianach, które, w zależności od obecnych warunków, czynią poszczególne osobniki lepiej lub gorzej przystosowanymi. Współczesna cywilizacja sprowadza to do prawa siły i kultu zwycięstwa, zapominając, że wszyscy stanowimy jeden gatunek i słabsi są nieudanymi próbami stworzenia silniejszego, a nawet więcej — materiałem zapasowym na wypadek zmiany warunków.

Biorąc pod uwagę zdolność tejże cywilizacji do kreowania warunków (zasadniczo każdy zawód, funkcja społeczna to inne warunki życia), te nieprzystosowane jednostki są potencjalnie rozwiązaniem wielu problemów, gdyby podążyć za ich indywidualnymi talentami zamiast próbować wcisnąć je w sztywne ramy normalności. Jednocześnie rozumiem, że ta możliwość to owoc ostatnich dziesięcioleci, bo tylko dzięki rewolucji przemysłowej, przemianom społecznym i woli Chińczyków pracować za psie pieniądze, było nas stać na utrzymywanie ludzi, którzy nie pomagają nam w przetrwaniu. Chińczycy, zdaje sie, osiągnęli już swój cel i pewnie już nie będą chcieli utrzymywać za nas tych ludzi i to zweryfikuje przydatność każdego z nas.

Ta sytuacja może też nas postawić przed wyborem czy nauczymy się rzeczywiście szanować różnice i postrzegać je w pozytywny sposób (dotychczas tolerancja w Europie opierała się głównie na ignorowaniu i wypieraniu różnic), patrzeć na siebie z surowością konserwatysty, ale jednocześnie widząc szansę w odmienności. Szansy, która wynika z tego, że różnice między ludźmi przychodzą z różnymi potrzebami i pragnieniami, a zatem jest możliwa wymiana na której korzystają obie strony. W tym też widzę przestrzeń dla ludzi, którzy dotąd żyli między młotem a kowadłem. Możemy, jak nikt inny, tłumaczyć to co łączy przeciwne bieguny, jakim cudem znajdujemy wspólny język z jednymi i drugimi. Na chwilę obecną, taka wiedza zdaje się nabierać wartości.

Tym samym dochodzę do wniosku, że wszystko dzieje się naturalnym biegiem i nie ma powodu do paniki i nawet pomimo trudności i wyzwań, otwierają się nowe możliwości, pojawiają się bodźce konieczne do wprowadzania pozytywnych zmian, których dotąd brakowało. Jednocześnie zapraszam tych, którzy wciąż nie umieją zobaczyć szansy w tej samej sytuacji, wiem, że takie ogólne wyjaśnienia mogą być trudne do przyjęcia i dopasowania do indywidualnej sytuacji, która nie napawa optymizmem.